wtorek, 3 marca 2015

4/2015, czyli i ja mam Citrona... oraz pławię się w poczuciu zwycięstwa

Citron, podobno prosty... ale historia będzie długa (kto chce same zdjęcia, robi screenroll).


Porwałam się z motyką na księżyc, jako że wybrałam sobie ten wzór na pierwszą robótkę, jesienią 2013. Szkopuł polega na tym, że ani nie miałam pojęcia, że dziergając chustę nie dobiera się grubości wełny wg instrukcji na banderoli ani nie umiałam przerabiać lewych oczek. Niby nauczyłam się z tutoriala na youtube, ale coś sobie "ułatwiłam" i wychodziły krzywe. Nieszczęśnik został więc rzucony w kąt, a w końcu spruty. Nie ukrywam, że była to zadra wprost w serce perfekcjonistki (tak, też mam tę okropną cechę charakteru).

Przerwę między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, już z "ludzkimi" umiejętnościami i zaopatrzona w stosowną dziewiarską wiedzę oraz nową czapkę,  postanowiłam wykorzystać na wysztrykanie (znacie to cudne śląskie słowo? Bo mnie kiedyś Ślązaczka nauczyła i od tej pory używam go z lubością, no piękne jest!) chusty do kompletu. Wzór wybrałam, mozolnie, mozolnie, prawie zgrzytając zębami doszłam do końcowej bordiury i.. sprułam. Jakoś to nie było "to" i wiedziałam, że nie będę chętnie nosić.

Zabrałam się za inne projekty, podbierając szalik mężowi. W końcu wróciłam do tematu. Wertowałam Ravelry w tę i nazad, niby się już na to, na tamto, jednak na inne, decydowałam, ale ciągle nie to... Byłam prawie gotowa przyznać, że wszystko jest winą tej "niechustowej" wełny. I kiedy usypiałam, dość przygnębiona, usłyszałam, jak cichutko łka.. zapomniany. Citron! Następnego dnia odnalazłam wzór i dziergał, pardon, sztrykał się, niemalże sam.

Skończywszy, odbyłam wędrówkę po mieścinie w poszukiwaniu szpilek. W końcu odkryłam jeszcze jeden sklep z wełnami, gdyż jak się okazało, w miasteczku niespełna 20 tys. mieszkańców, są dwa typowo dziewiarskie. Kiedyś pójdę tam z aparatem, bo jest wart pokazania! Ze sklepu wróciłam jeszcze z igłami dziewiarskimi, żeby ładnie mój projekt wykończyć... i następnego dnia poszłam po nowe igły, jako że pierwszymi "skutecznie" pobawił się mój syn.
Następnie czekałam skromne 3 tygodnie na choćby promień słońca... W niedzielę byłam pewna pięknych zdjęć, ale zalane deszczem Monachium nie jest fotogeniczne. Kiedy wracaliśmy, ukazała się na chwilę panorama Alp. Zanim zjechaliśmy na pobocze, góry schowały się pod gradem. Wczoraj przeżyłam wszystkie znane mi formy opadów jednego dnia: śnieg (topiący się w locie, brrr), śnieg z deszczem, ulewę, grad i burzę.

A dzisiaj... Dzisiaj wyszło słońce! Tylko nie miałam przy sobie nikogo do pomocy i z kolei musiałam przyznać, że jestem matuzalemem, który nie umie sobie nawet selfika pstryknąć. Kilkadziesiąt prób...

Ale czy po takich przygodach, mając wreszcie ciepłą szyję i jeszcze wpis na blogu, można nie pławić się w poczuciu zwycięstwa???

A, dziękuję bardzo odwiedzającym <3 Jest Was z każdym wpisem więcej, patrząc na statystyki, przecierałam oczy ze zdumienia, że tyle osób ogląda te moje drobiazgi. Mam nadzieję, że pożegnamy się już niedługo ze stalowym, ciemnym niebem przedwiośnia i codziennym deszczem ze śniegiem i będzie więcej gór, jezior, cebulowych kopuł bawarskich kościołów, ogródków piwnych, tratw na rzece, krów na łąkach...

W tle Izara i jej kamieniste plaże. Szalik oczywiście nie ma dziur, za to przez krzew prześwituje słońce ;)






Wełna Opal Kleiner Prinz, jako że chusta stanowi komplet z pokazywaną już czapką (a ja wykorzystuję każdą okazję, żeby wreszcie nie nosić już czapki...), druty nr 4.



1 komentarz:

  1. Czekam na Twoje górskie zdjęcia , jak sucha trawa deszczu:) Ja nie mieszkam w górach (why?!?) a pogodę mam jak u Ciebie, teraz na przykład sypie śniegiem , jak sięgnąć okiem - bezkresna biel, a było już tak pięknie:( Twój Citron wygląda jak motyl. albo jak kolorowa ćma i nieźle dał Ci popalić, ale dobrze , że wszystko dobrze się skończyło i grzeje już szyję, pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń