poniedziałek, 21 marca 2016

Potyczki kulinarno-językowe: kiełbasa krakowska... oraz gdzie kupować strączkowe

Ponieważ uczyłam się gotować w Niemczech, a do tego jeszcze w akademiku, od Palestyńczyka, wiele rzeczy mnie nie dziwi. Inaczej ma się sprawa z naszymi gośćmi, więc postanowiłam, że będę wypisywać takie potyczki lingwistyczno-różne.
Na początek coś kulinarnego.
Krakowską każdy zna, prawda? Taka gruba kiełbacha, podsuszana, duże kawałki mięsa.
A wiecie, że Niemcy też mają krakowską? Tyle że niemiecka krakowska - Krakauer, a jakże - wygląda tak:





Za kiełbaskami fasola, będę robić coś w stylu fasolki po bretońsku. W niemieckich sklepach królują wszelkie możliwe strączkowe w puszkach. Suszone, surowe strączki z reguły można nabyć w dziale z produktami ekologicznymi. Są drogie i niestety, być może z powodu małego zbytu właśnie, można się nadziać na nieświeże. Drugim źródłem są sklepy eko i działy eko w drogeriach (np. regały Alnatura w drogeriach dm, Rossmann ma mniejszy wybór). A trzecim, minimum o połowę tańszym, przy zachowaniu bardzo dobrej jakości i świeżości - sklepy tureckie. Także więc i my jemy turecką fasolę:



Sos pomidorowy do fasoli zostanie dosmaczony pastą paprykową, również z tureckiego warzywniaka:



I pssst, w temacie głównym bloga coś się dzieje konkretnego! Zaglądajcie na bloga lub na FB, nie wiem, czy jutro już czy może pojutrze, ale pokażę efekty pewnego testu!

niedziela, 6 marca 2016

4/2016, skarpetki Podole

Skarpetki perfekcyjne! Przyjemna robótka, ścieg nieskomplikowany, ale nie zanudza, taki w sam raz do pociągu czy oglądania filmu. Nitka rewelacyjna, nic się nie rozłaziło. Pięta wyszła idealnie. Nawet paski ułożyły się równiuteńko. Jestem z nich bardzo zadowolona.

I w wersji wiosennej:



Skarpetki skończyłam w tempie normalnym, a nie w planowanym ;), za to dokładnie w imieniny mojego śp. dziadka. I w sumie dostały imię jego stron rodzinnych, bo dziadek wywodził się z miasta Płoskirów (po wojnie przemianowanego na Chmielnicki) na Podolu. Pechem Chmielnickiego jest położenie za Zbruczem. Dlatego po pokoju ryskim miasto pozostało po stronie sowieckiej, chociaż sporą część mieszkańców stanowili Polacy (zwani lokalnie Mazurami). Dla większości z nich oznaczało to wyrok - śmierci z biedy lub przez rozstrzelanie w masowej egzekucji (jak mojego pradziadka), deportacji, pozbawienia majątku, odarcia z godności. Do dzisiaj są wsie w Kazachstanie, których mieszkańcy wywodzą się z podpłoskirowskich wsi (m.in. Greczany), a zostali wygnani tylko z powodu narodowości.
Pradziadkowie widząc, co się święci, zdołali przerzucić dwóch synów do Polski i chociaż chłopcy byli wychowywani jako de facto sieroty w bursie salezjanów, to i tak los był dla nich łaskawszy niż dla reszty rodziny. Dziadek był zbyt młody opuszczając Kresy, by zachować coś w pamięci, jedynie jego struny głosowe zapamiętały wschodnie ł i l oraz ch i h (ludzie ze Wschodu nie mają nigdy problemu "jakie h"!). Więcej opowieści przechowały jego siostry - choć to były już głównie opowieści z zesłania...
Niemniej pozostało w rodzinnej pamięci wspomnienie polskiego domu (przy ul. Rzemieślniczej w Płoskirowie), pełnego dziecięcego gwaru, wspomnienie Józka, co gubił okulary (zginął wypuszczony z łagru w Workucie do armii Andersa), Nikodema - żartownisia (później kapelana 17 Wołyńskiej Dywizji AK i kanonika lubelskiego), delikatnej Marcelinki, stanowczej Mili i innych, a także konfitury z nadziewanego agrestu i herbaty z samowaru. Przez sowiecką inżynierię społeczną potomkowie rodziny z Płoskirowa rozsiani są po świecie od Polski, przez Ukrainę, Kaukaz, Kazachstan po Bajkał. Z moją mamą aktualnie próbujemy ich odszukać. Jeżeli ktoś z czytelników trafił tutaj wpisawszy w wyszukiwarce hasła Chmielnicki, Płoskirów, Greczany, Tajynsza i miałby coś do powiedzenia w temacie, proszę o komentarz, możemy na priva np. wymienić się nazwiskami.